Epilog


Epilog.
Życie to prawdziwe pasmo wzlotów, upadków, łez i uśmiechów. Czasami, aby docenić szczęście, jakie jest dane, człowiek musi wylać hektolitry łez. Czasami też perfekcja życia może być tak naprawdę dobrą maską dla łez i cierpienia. Bo takie jest po prostu życie – ulotne, pełne niedomówień, ciężkie, a jednocześnie piękne. Proste, a niedoceniane.
Tak samo ludzie nie doceniają hal lotniskowych. Tych zatłoczonych miejsc, przez które przewijają się setki, czasem tysiące ludzi, ich emocje, nadzieje, marzenia. Trochę jak przez życie, które płynie jak przez palce. Każdy biega z kąta w kąt, miota się, stresuje. Nerwowo przebiegają palcami po barierkach, pukają w oparcia krzeseł. Tanie opakowania czekoladek gniotą się w niezdarnych rekach, tracą formę, ale właściwą osobę i tak ucieszą, niczym najbardziej wykwintne słodycze. Ludzie też się starzeją i niszczeją, by w środku pozostać nienaruszonymi i pięknymi.
To zabawne, jak z pozoru trywialne rzeczy możemy porównać do naszej egzystencji.
Ale lotniska mają dusze. Bo kiedy widzisz rodziny, które łączą się w szczęśliwym uścisku po dniach, tygodniach, miesiącach rozłąki, uśmiech  sam pojawia się na twojej twarzy. Płacz, krzyk, śmiech. A przede wszystkim świadomość, że ktoś na ciebie czeka, to najlepsze uczucie pod słońcem.
Siódmego września dwa tysiące szesnastego roku Chrissie stała oparta o taką barierkę, wpatrując się uparcie w rozkład lotów. Nie chciała uciekać, nie miała już dokąd uciekać,  ani w swojej głowie, ani nigdzie na świecie. Prawda jest taka, że zawsze odnalazłaby drogę powrotną.
Lot VDR416, cztery godziny i dokładnie czterdzieści dziewięć minut. Podróż przez cały kraj, dla jednych coś uciążliwego, dla innych przepustka do szczęścia. I jak na złość, na tablicy rozdzielczej pojawił się żółty napis, informujący o opóźnieniu.
Chrissie, jak i kilkanaście osób wokół niej wydało z siebie głośny jęk. Kobiety z dziećmi. Starsi ludzie. Jakieś napalone nastolatki, które szeptały między sobą, zerkając podejrzanie na każdego, jakby był potencjalnym terrorystą.
Blondynka osunęła się na ziemię i oparła głową o metalowy pręt, zastanawiając się, co tak naprawdę tutaj robi. I czy jest to właściwe.
Te ostatnie dwa tygodnie były szalone, pod każdym możliwym względem. Cały jej poukładany świat postanowił runąć, ciągnąć ją na same dno. I kiedy wydawało się, że wszystko już stracone, pojawiło malutkie światełko w tunelu, które rosło w jej serce z każdym wypowiedzianym przez niego słowem.
Przebaczenie nie jest łatwe. Nie jest łatwo wybaczyć sobie głupotę, nie tak prosto zaufać komuś, kogo na siłę się od siebie odsunęło. Chrissie to wiedziała, dlatego nadal nie była pewna, czy decyzja, jaką podjęła, była tą właściwą.
Ale Ashton wiedział. Wiedział, gdzie było jego miejsce. Za każdym razem, gdy próbował się z nią skontaktować przed wyjazdem, tracił kawałek siebie.  Mógł jej nienawidzić, mógł popełniać błędy, ale kto ich nie robił? Były decyzje, których żałował, ale były też takie, których nigdy w życiu by nie cofnął.
Kilkadziesiąt minut później, kilka tanich kaw z automatu dalej i nieprzyjemnych spojrzeń dziewczyn z naprzeciwka, miły głos oznajmił, że lot relacji Los Angeles – Nowy Jork właśnie wylądował.
Wtedy uniosła ostrożnie ciało, które z niewyjaśnionego powodu zaczęło drżeć. Uspokój się, powtarzała sobie, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Zaczerpnęła powietrza i stanęła na palcach, wypatrując wysokiego blondyna wśród podróżnych.
Nie było to specjalnie trudne, bo chłopak górował nad tłumem, ubrany cały na czarno, z kapturem zarzuconym na głowę. Trochę przydługie blond włosy opadały mu na czoło, zmarszczone ze zdenerwowania. Chrissie uśmiechnęła się i zaczęła przepychać do przodu, wbijając łokcie w zebra innych ludzi. Musiała być bliżej, chciała go dotykać, teraz, zaraz, w tym momencie.
Złapać i nie puścić, już nigdy więcej.
Kiedy ją zobaczył, drobną, zawzięcie lawirującą między ludźmi, uśmiechnął się szeroko i ruszył w jej kierunku. Szybciej, coraz szybciej stawiając kroki, aż zderzyli się ze sobą, lgnąc ciało do ciała jak magnesy. Czas i ludzie na hali zatrzymali się, a raczej po prostu przestali dla nich istnieć. Liczył się ten moment. Na początku kilka małych łez spłynęło z policzków Chrissie, a im mocniej ja obejmował,  tym w bardziej szlochała.
Nie dlatego, że było jej źle, czy była wściekła. Wszystkie wstrzymywane emocje w końcu znalazły upust poprzez słoną wodę produkowaną przez jej oczy, mocząc delikatnie koszulkę chłopaka.
- Hej, spójrz na mnie – wyszeptał w jej włosy, podnosząc delikatnie dłońmi jej głowę i zmuszając by na niego spojrzała. Chrissie pociągnęła nosem i wytarła wierzchem dłoni oczy.
- Hej – wyszeptała, starając się nie rozpłakać ponownie. Ashton uśmiechnął się lekko, ocierając kciukiem rozmazany tusz pod jej oczami.
- Jesteś piękna, wiesz? – odpowiedział. Chrissie zaczęła się krztusić, nie do końca wiedząc, czy powinna płakać, czy roześmiać się.
- Naprawdę, Ash? Po tym wszystkim co przeszliśmy, jak cie traktowałam, ty mi tylko mówisz że jestem piękna? – westchnęła, znów opierając się o jego pierś. – Bardziej się spodziewałam po tobie jakiejś mowy o tym, jak bardzo niemądra jestem…
- Nie, księżniczko. Bo prawda jest taka, że nigdy nie potrafiłem przestać myśleć o tobie.  Gdziekolwiek byłaś, cokolwiek robiłaś…
- Ash…
- Daj mi skończyć – uciszył ją, kładąc dwa palce na jej ustach. – Prawie każdej nocy wybierałem do ciebie numer, chcąc ci powiedzieć że to zawsze będziesz ty, gdziekolwiek będziesz. I wiem, że nie powinienem był tego robić i nie zrobiłem, bo może ruszyłaś dalej… W sumie nie chciałem wiedzieć. Bałem się świadomości, że mogłaś zapomnieć, kiedy ja nadal chodziłem otępiały po ulicach nowego, nieznanego miasta, wspominając dziewczynę, która poznałem któregoś dnia w klubie. Nie pierwszą i nie ostatnią, ale wyjątkową. Ja wiem, że nic nie trwa wiecznie i nie zostaje takie samo, ale Chrissie…
- Kocham cię – powiedziała cicho, drżącym głosem blondynka. Ashton zamilkł momentalnie wpatrując się w jej zaczerwienioną twarz, oniemiały.
- Czy ty właśnie…
- Zamknij się, Irwin, zanim się rozmyślę – burknęła, stając na palce, po czym zarzuciła ręce na jego ramiona i pocałowała.
Miłość to dziwna gra, która rządzi się swoimi zasadami. Problemem Ashtona i Chrissie był fakt, że im trafił się labirynt, który musieli pokonać, zanim dotarli do swoich serc.
Nie wiadomo dokładnie, czy chodziło o to, by przegrać i się zakochać, czy wygrać i zyskać miłość. Może to jedno i to samo. Może z biegiem czasu oni sami odpowiedzą sobie na to pytanie.
A może to nie miało żadnego znaczenia, bo świat, w jakim żyjemy, zyskał tego dnia odrobinkę więcej szczęścia. I tylko to się liczyło.
- Ja ciebie też.

KONIEC

Chciałabym Wam podziękować. Za to, że byliście, że czytaliście, że wspieraliście. I chciałam przeprosić, że przez ostatnie miesiące rozdziały pojawiały się tak rzadko. Ale w końcu tu jesteśmy, w końcu tu dotarliśmy… I mam nadzieję, że nikt z Was nie żałuje tej podróży. Moim marzeniem zawsze było sprawiać ludziom radość, a myślę że przynajmniej części z Was każdy update opowiadania taką radość dawał. Strasznie miło było mi czytać że ktoś zarwał nockę bo nadrabiał opowiadanie, jeszcze bardziej kiedy widziałam jak komentowaliście i gwiazdkowaliście – tutaj, czy na blogu.
Ale to jest definitywny koniec historii o Chrissie i Ashtonie. Wbrew temu, że będzie druga część, z tymi bohaterami już się nie zobaczymy. Chrissie już wystarczająco kotów nadrapała z biednym Irwinem, starczy im na całe życie! Musimy dać szansę komuś innemu, szanse na nową miłość, nowe postacie, nowe problemy.  No i oczywiście, szansę na dowiedzenie się, co działo się w tle historii Ashtona, bo jak się okazuje, nie tylko ich Zycie było pod wieloma względami skomplikowane. Jeśli chodzi o to, kiedy Trouble 2 wystartuje – planuje zacząć w sierpniu. Jeśli uda mi się napisać wystarczająca liczbę rozdziałów wcześniej, zacznę publikować wcześniej. Nie chcę Was zostawiać znowu z rozdziałami raz na miesiąc, półtora. Dlatego najpierw napiszę część książki, a dopiero potem zacznę publikować.
Jeszcze raz dziękuję Wam za wspaniała podróż i  mam nadzieję, że zostaniecie ze mną, aby podjąć kolejną – Trouble 2, Wrapped Around Your Finger w roli głównej z Michaelem Cliffordem już od sierpnia.
Gdzieś kiedyś w miedzyczasie udostępnię pdf z całością książki, zedytowaną i poprawioną od wszelkich błędów, także będzie można ściągnąć i poczytać, a nawet jeśli ktoś będzie chciał, to i wydrukować(patrz ja). Ale kiedy to już nie wiem, w bliżej nieokreślonej przyszłości.
Tweetujcie, hashtagujcie, wiecie gdzie mnie znaleźć w razie jakichkolwiek pytań! :)
Twitter: irwinxhat

Ask: xviolethillsx

Rozdział 29

Nie było Michaela. Nie było Ashtona. Nie chciałam Caluma. Potrzebowałam Luke’a.
Chciałam od zawsze móc powiedzieć, że jestem niezależna, podejmuje własne decyzje, jestem silną kobietą. Być może jestem, ale nie na tych płaszczyznach, które bym chciała. Nie w sferach uczuć. Tutaj byłam słaba, powiewałam jak chorągiewka.
Potrzebowałam oparcia od przyjaciela. Tyko ci mi pozostali, z całego tego bałaganu zwanego miłością. Trudno się przyznać do takich rzeczy, ale skoro i tak stałam na skraju, tuż nad przepaścią, którą w sumie sama sobie wykopałam, to mogłam równie dobrze zaryzykować.
Podobnie jak Michaela, nie uprzedziłam Hemmingsa o mojej wizycie. Był w domu to był, nie było… To poczekałabym.
Kilka przystanków metrem, lawirowanie w tłumie, manekiny sklepowe, które uśmiechały się do mnie kpiąco zza szyb. To ty, dziwko, ty to zrobiłaś, zdawały się mówić. Odwracałam głowę, za każdym razem gdy mijałam jakiś butik. Zaczynałam wariować.
Kiedy dotarłam do domu blondyna, było już ciemno, dobrze po dwudziestej pierwszej. Jedno małe światełko w salonie tliło się niewyraźnie za firankami, przez co odetchnęłam z ulgą. Nie byłam sama.
Nacisnęłam z wahaniem dzwonek i  zrobiłam kilka kroków do tyłu. Czułam, jak ramiona cofają się, ja sama kulę się w sobie. Energia ze mnie uchodziła i potrzebowałam naładować baterie. Albo żeby ktoś mnie kopnął w dupę i kazał ogarnąć życie.
Dudniące, leniwe kroki po drugiej stronie drzwi zbliżały się, aż w końcu ich właściciel uchylił nieco wejście, zaglądając przez szparę kto o tej godzinie dobija się do jego domu. Jego oczy miały nieodgadniony wyraz, tak samo jak twarz, która zobaczyłam chwile potniej w pełnej okazałości.
- Hej – wymamrotałam zdejmując buty i bez zaproszenia idąc po schodach na piętro, do pokoju blondyna.
- Też cię miło widzieć – odpowiedział, idąc za mną. Z jakiegoś, nieznanego mi, powodu zachowywał się jak spodziewał mojej wizyty, prędzej czy później; zamiast rzucić sarkastycznymi uwagami spokojnie szedł za mną, ba, nawet uprzejmie otworzył mi drzwi do swojej sypialni. Usiadłam na skraju łóżka, czując się jak ostatnia sierota.
- Luke… -  zaczęłam, chociaż nie do końca wiedziałam od czego powinnam rozpocząć tę rozmowę. – Tak bardzo… Bardzo wszystko popsułam.
Luke patrzył na mnie chwilę w milczeniu, stojąc z założonymi rękami tuż nade mną. – Nic nie popsułaś, Chriss.
- Nawet nie wiesz co się stało – jęknęłam, zamykając oczy i zakrywając twarz dłońmi.
- Mogę się za to domyślać – wzruszył ramionami i odwrócił się do mnie plecami, żeby zacząć szukać czegoś w szufladach swojego biurka.
- Mam wrażenie że cały poprzedni rok, to jakiś mało śmieszny żart. Jakby ktoś chciał mi dać prztyczka w nos za całe moje nastoletnie życie. Jakby nie patrzeć, aniołkiem nie byłam.
- Przynajmniej zdałaś sobie z tego sprawę – zauważył, nadal grzebiąc po szufladach. Zatkało mnie, więc tylko spojrzałam w bok, obserwując jak nocne światła Nowego Jorku budzą się do życia. – Ale nie ma niczego, czego nie potrafiłabyś odkręcić, Chriss. Pamiętaj, że jesteś niesamowitą osobą, która nigdy się nie poddaje.
- Gadasz jak stary dobry, zakochany Luke – wytknęłam mu, uśmiechając się pod nosem, kiedy odwrócił się do mnie i spojrzał z zażenowaniem.
- Stare czasy – mruknął.
- Wiesz, przepraszam – powiedziałam po chwili ciszy, zezując na niego. – Nigdy nie powinnam była cię odtrącać. A już na pewno nie w ten sposób.
- Mógłbym powtórzyć że przynajmniej zdałaś sobie z tego sprawę, ale…
- Zamknij się i mi nie przerywaj – prychnęłam, rzucając w niego poduszką, którą złapał z lekkością. – Po prostu zawsze myślałam, że seks był odpowiedzią.
- Seks jest pytaniem – powiedział blondyn. – Pytaniem o zaufanie, o miłość, o szczęście.
- Wiem – zakryłam twarz rękoma, zaczerpując wcześniej powietrza. – Teraz to wiem, ale czasu nie cofnę.
- Wina jest zawsze wspólna, jakkolwiek na to nie patrzeć. Coś w związku musiało być nie tak, jeśli jedna osoba zdradziła drugą. Coś musiało być nie tak, skoro nie chciałaś szczęścia, które jedna osoba ci dawała. Nie w złym znaczeniu, bardziej może na zasadzie niedopasowania? Wtedy to niczyja wina.
- Albo jestem cholernie naiwna – zwróciłam mu uwagę. – I podświadomie wierzę w księcia na białym koniu.
- Plastuś, szczęście niekoniecznie musi być usłane różami. No… – zamilkł na chwilę. – A przynajmniej droga do szczęścia. Tak, to chyba jakoś tak szło. Że droga do szczęścia nie jest usłana różami.
- Przypomnij mi, jak ty skończyłeś szkołę?
- Nie mam pojęcia – zaśmiał się Luke.  – Ale…
- Ale co?
- Ale skoro seks jest pytaniem, to czy jesteś gotowa na odpowiedź?
Spojrzałam na niego zaskoczona. – Co masz na myśli?
- Po prostu pomyśl. I odpowiedź. Nawet nie mi, sama sobie odpowiedz na to pytanie. Zapytaj sama siebie, czy jesteś gotowa na ruszenie dalej, bo Ashton już to zrobił.
Otworzyłam szerzej oczy, wpatrując się w niego z niedowierzaniem. Gdzieś z tyłu głowy istniała ta myśl. Świadomość, że żadne z nas nie zamknęło się w swoim pokoju i nie opłakiwało drugiego. Wybraliśmy swoje ścieżki, może nie do końca jak dorośli ludzie, ale… Ale jednak podjęliśmy takie, a nie inne decyzje. To bolało, taka bezsilna świadomość, że nic nie można było już zmienić. Nic.
- Co za różnica? – zapytałam cicho, krzyżując ręce na piersi. – Ashton wyjechał i nawet nie mogę powiedzieć, jak mi przykro. I że gdybym chciała cofnąć czas, zrobiłabym to. Cofnęła każde słowo, każdy czyn… Myślę że on też, bo jednak byliśmy przez ten krotki okres czasu cholernie szczęśliwi. A teraz przepadło.
Za oknem zaczął padać deszcz. Ciężkie krople odbijały się od parapetu, przerywając ciszę, która zapadła. Zszarzałe niebo, a na nim chmury burzowe, jakby idealnie odzwierciedlały mój nastrój, a powietrze płynące z uchylonego okna duszące, prawie jak sytuacja, w której się znaleźliśmy. Dusząca. Obezwładniająca. Beznadziejna.
Luke przeczesał ręka włosy, marszcząc czoło. – Czyli w końcu zrozumiałaś?
- Zrozumiałam co – bąknęłam, patrząc na niego spode łba.
Luke spojrzał wymownie w sufit, wzdychając ciężko.
- Masz i daj mi spokój – stwierdził wstając. Rzucił mi zwinięty kawałek papieru, krotki liścik, rodzaju takich, które zostawia się na lodówce z informacją że wróci się później do domu albo że będą goście wieczorem i trzeba ogarnąć mieszkanie. Drzwi za mną trzasnęły, zostałam sama. Sama ze sobą, znowu. Dzięki, Hemmings, ty kupo gówna.
Chwyciłam leżący obok mnie zwitek i wstałam, podchodząc do okna, rozkładając kartkę.
Gdybym chciała kiedykolwiek zapamiętać, jakiego koloru były tęczówki Ashtona, prawdopodobnie miałyby kolor nieba nad Nowym Jorkiem. Niespokojnego, zapowiadającego ochłodzenie, a jednocześnie łagodnego, swojskiego i bezpiecznego.
***
- Wiesz Luke, ludzie popełniają błędy- westchnął Ashton, podnosząc do ust kufel z piwem. Dwóch młodych mężczyzn siedziało w barze z rodzaju tych, które obchodzi się szerokim łukiem jeśli nie zna się barmana za kontuarem. Obaj pochyleni, rozmawiali przyciszonymi głosami.
- Ty popełniłeś ich całkiem sporo – zauważył Luke, rozglądając się z ciekawością na boki. Nigdy wcześniej nie był w tym miejscu, uwazał swoją ciekawość za wysoce uzasadnioną.
- Ona też nie była święta, a zachowuje się, jakby wszystko było moją winą.
- Wszystko może nie… Znaczy – blondyn zamyślił się. – Mam wrażenie że sami już zgubiliście się w tym co kto zrobił, kogo obraził. Straciliście panowanie nad sobą i rozpoczęliście wyścig, który tylko kierował was do samozagłady.
- Człowieku, a możesz kurwa mówić po ludzku, a nie farmazony pierdolisz przy piwie?
- Kochasz ją, ona kocha ciebie, jestes idiota, ona idiotką, pobierzcie się i będzie spokój – żachnął się Luke, patrząc zirytowanym wzrokiem na przyjaciela. – Nawet Calum nie ma już do was cieprliwości. Nawet Calum. Wiesz jak to śmiesznie brzmi?
Ashton parsknął śmiechem. – Faktycznie.
- Zróbmy tak. Napisz do niej krótką notkę, nie wiem, cokolwiek. Zostaw numer, bo pewnie zanim się obudzi ze snu księżniczki na ziarnku grochu, to albo rozjebie komórkę, albo z premedytacją usunie telefon z kontaktów. Wiem, że kiedy nie zostanie jej nikt, przyjdzie do mnie, jakkolwiek brutalnie to brzmi. Czyli mówiąc po prostu, ty będziesz się bawił w Los Angeles w pana pożal się boże pisarza, a ja ci poskładam laskę do kupy bez konieczności wsadzania jej czegokolwiek do tyłka.
Mężczyźni spojrzeli na siebie, uśmiechając. To był prawdopodobnie najlepszy plan, jaki tylko mogli wymyślić. Ahton podniósł rękę, zagadując do barmana i otrzymując po chwili mały bloczek i długopis.
- Co powinienem napisać? – zapytał, z wahaniem przykładając końcówkę długopisu do papieru.
- Cokolwiek chcesz, Ash. Ty powinieneś najlepiej wiedzieć, co poruszy ją do tego stopnia, że zrozumie. Zrozumie, że każdy błąd da się naprawić, jeśli dwie osoby tego chcą. A ty raczej chcesz, więc…
- Dobra, zamknij się – wymamrotał Ashton i zaczął skrobać po kartce. Słowo po słowie pojawiały się na papierze, z jednej strony zbliżając go do końca, a jednocześnie przybliżając do początku czegoś nowgo.
W końcu wsiadał do samolotu za niecałe cztery godziny.
***
Cyfry na klawiaturze paliły. Paliły w palce, paliły w sercu. Bolało to, co przeczytałam, a także to, w jaki sposób kilka niewinnych słów zostało napisanych.  Sprawiało wrażenie, że Ashton wiedział więcej, a może po prostu zrozumiał trochę wcześniej, że życie to nie zabawa.
Każdy kolejny sygnał rozbrzmiewający w słuchawce odbijał się echem w mojej głowie, dudniąc niemiłosiernie. I tak samo każdy ten sygnał sprawiał, ze traciłam nadzieję. Do momentu, w którym po drugiej stronie kraju pewien wysoki blondyn nie podniósł słuchawki - wtedy moje serce wyskoczyło z piersi. Wyskoczyło, wywinęło salto, a potem zemdlało, trochę ze strachu, trochę z przerażenie, a trochę z takiej niewinnej, dziecięcej głupoty, wierząc, że jeden telefon załatwi sprawę. Tylko że Andersen już dawno nie żyje, a ja za bajkami nie przepadam.

- Ahston…

__________
Epilog w niedzielę.

Rozdział 28

Pół roku później.
Six months since I went away, And I know everything has changed, but tomorrow I’ll be coming back to you.
            Zimne stopnie klatki schodowej to mało szczęśliwe miejsce, szczególnie, kiedy wszystko zwala się na ciebie jak huragan. Nie wyglądasz wtedy wyjściowo, kiedy podtrzymujesz swoją ciężką głowę na rękach, masz podkrążone oczy i poszarzałą  skórę, o paskudnych cieniach pod oczami nie wspominając. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie spałam od wielu dni, a tylko moje samopoczucie i problemy odbiły się do tego stopnia na moim ciele, że nie potrafiłam inaczej. Mogłam płakać, ale łzy nie wystarczały. Mogłam krzyczeć, ale żaden krzyk nie byłby dostatecznie głośny, żeby uwolnić mnie z tej pułapki. Moje linie papilarne były pokreślone nitkami nieszczęść.
            Spojrzałam zrezygnowana na zegarek, którego wskazówki sunęły się leniwie po tarczy. Dochodziła dziesiąta, a ja nadal siedziałam jak ostatnie nieszczęście na brudnych stopniach, zwrócona plecami do tych cholernych drzwi, zamkniętych na cztery spusty.
            Może gdybym nie wpuściła tego przeklętego listonosza rano do budynku, cały dzień nie wyglądałby jakby ktoś na siłę próbował mi udowodnić jak bardzo jestem beznadziejna. Może moje niektóre decyzje nie były udane, ale naprawdę? Naprawdę, czym sobie zasłużyłam na takie coś?
***
-  Chrissie, listonosz do ciebie – zawyła Bay. Westchnęłam zrezygnowana i odsunęłam od siebie miskę owsianki z truskawkami, za którą miałam się zabrać w ramach śniadania. Bez entuzjazmu podniosłam się z krzesła i powłóczyłam nogami w kierunku przedpokoju. Zobaczyłam tylko włosy przyjaciółki znikające w łazience; średnio znosiłam ludzi z rana, dlatego starcie z listonoszem było ostatnią rzeczą jaką pragnęłam.
- Chrisstina Weild? – zapytał staruszek, grzebiąc w torbie. Skinęłam głową krzywiąc się na dźwięk swojego pełnego imienia.
- Chrissie – poprawiłam go uprzejmie, przyjmując od niego dość dużą kopertę, aczkolwiek cienką. Nie spojrzałam na nadawcę, stwierdziłam że zajmę się tym po śniadaniu. – Gdzie podpisać?
- Och, tutaj - podstawił mi pod nos podkładkę z jakąś kartką i stuknął palcem w jedno z pól. – Nawiasem mówiąc, bardzo mi przykro.
- Co?
- Nie dostała się panienka do NYU, sądząc po kopercie, ale proszę się nie martwić, na pewno gdzieś cię przyjmą – uśmiechnął się szczerze, a ja posłałam mu zdezorientowane spojrzenie.
- Ale ja tam studiuje – stwierdziłam i odwróciłam kopertę by przyjrzeć się otrzymanemu pismu. Rzeczywiście, pochodziło z dziekanatu mojej uczelni. Zamknęłam drzwi za sobą mamrocząc niewyraźne dziękuje i chwilę później rozerwałam papier. List, znajdujący się w środku nie był długi, ale za to treściwy.
Szanowna Pani,
W związku z niepokojącymi doniesieniami od naszych wykładowców na temat Pani frekwencji na zajęciach semestru letniego oraz po przeanalizowaniu Pani ostatnich wyników z egzaminów końcowych, jesteśmy zmuszeni wykreślić Panią z naszej listy studentów.  Dokumenty, które składała Pani w procesie rekrutacyjnym mogą być odebrane w każdym dniu roboczym między 9-13. Prosimy o odbiór dokumentacji możliwie jak najszybciej.
W załączniku znajduje się oficjalna decyzja rady wydziałowej, wraz z szerszym uzasadnieniem decyzji.
Z wyrazami szacunku,
Bryanna Black
Przed moimi oczami zrobiło się ciemno, a ja sama osunęłam się na ziemię, nie wierząc w to, co przeczytałam. Słabe wyniki? Niska frekwencja? Skreślenie z listy studentów? To jakiś śmieszny żart…
Bay znalazła mnie siedzącą sztywno na krześle jakiś czas później. Wyrwała z moich rąk kopertę i przeskanowała wzrokiem pismo, a jej usta otworzyły się ze zdziwienia.
- Przecież przez ostatni czas non stop chodziłaś na uczelnie! – powiedziała, odkładając list na blat stołu i wpatrując we mnie uważnie. Zamknęłam oczy i odwróciłam od niej spojrzenie.
- Nie do końca…
- Och błagam, Chrissie – żachnęła się dziewczyna. – Co ja jestem, twoja matka, żeby cie pilnować? Z resztą w zasadzie co za różnica. I tak wyjebali cię więc w zasadzie możesz w końcu robić co chcesz.
Zamilkła, oczekując ode mnie jakiejkolwiek odpowiedzi, ale jej nie otrzymała. Zamiast tego wstałam w końcu z krzesła i poszłam zamknąć się w pokoju. Tylko na tyle, żeby zdążyć się ubrać, nasunąć pierwsze lepsze buty i wyjść po cichu z domu.
Uciec tam, gdzie czyjeś ramiona ukoją ból porażki.
Oboje z Michaelem doszliśmy do wniosku, że moja praca w jego barze jest nam nie na rękę. Nie lubiłam tego miejsca, a on niekoniecznie chciał być moim szefem. Pamiętając jak nasza znajomość się zaczęła… Niespecjalnie oponowałam. Z resztą na oku miałam inną posadę, którą zadziwiająco szybko dostałam(magia wysokich obcasów na rozmowie kwalifikacyjnej), także… Oboje odzyskaliśmy wolność, jednocześnie pozostając w szczęśliwym związku.
Bo tak, śmiesznie to może zabrzmieć, ale byliśmy szczęśliwi. Bo żadne z nas nie wspominało o Irwinie. Jakby ślad zaginął po nim, albo nigdy nie istniał – nigdy nie wkradał się między nasze rozmowy. I to było dobre, zapomnieć o kimś, kto niszczył wszystko co było wokół niego.
Pamiętałam, że Mike miał dzisiaj zmianę, więc nie pomyślałam nawet, żeby uprzedzić go o moim przybyciu. I tak zawsze siedział od rana w papierach, regulując rachunki, podpisując śmieszne dokumenty, pomiatając sprzątającą po nocy obsługą. I jemu i mi należała się przerwa. Od życia, najlepiej…
Półgodzinny spacer po mieście nieco mnie otrzeźwił, naładował baterie na zmierzenie się z resztą świata. Popychając drzwi baru i wchodząc na salę, moja uwagę przykuł fakt, że nikogo nie było wewnątrz. To było dziwne i takie… Nienaturalne. Kiedy jeszcze tu byłam, zawsze ktoś się kręcił przy szatni, chociażby po to, żeby nikt, tak jak ja, nie wszedł bez autoryzacji. Pięknie, Clifford, pięknie…
Przemaszerowałam przez przyciemnioną salę w kierunku schodków na piętro, gdzie znajdowała się jaskinia Michaela. I znów spotkało mnie zaskoczenie – drzwi, które były zwykle otwarte, dzisiaj były zamknięte. Nie na klucz, ale jednak… Zamknięte. Zamknięte tak, jakby ktoś chciał coś ukryć. Jakby robił coś, czego nie powinien.
Nacisnęłam klamkę i popchnęłam drzwi bez pukania. W tamtym momencie nie jestem pewna co sobie myślałam, ale nogi wrosły mi w ziemię.
Szczęśliwy związek…
Dziewczyna która opierała się rękami o biurko w żadnym stopniu nie przypominała jego dziewczyny. Naga skóra świeciła od potu, a półprzymknięte oczy zdradzały bez patrzenia w bok, na czym została przyłapana. Stojący między jej nogami mężczyzna miał opuszczone do kostek spodnie, swoje ciało przyciskał do ciała dziewczyny, poruszając biodrami. Zrobiło mi się niedobrze, kiedy podniósł głowę spłoszony dźwiękiem uderzających o ścianę drzwi. Na twarzy Michaela pojawił się strach i cień wstydu.
A ja czułam poniżenie.
- Chrissie – wydyszał, podciągając spodnie do góry i odpychając dziewczynę od siebie, która złapała bluzkę i zaczęła ja na siebie naciągać, robiąc przy tym wyjątkowo dużo hałasu. – Chrissie, ja…
- Nie mów tak do mnie – wyjąkałam, ciągle czując się jak sparaliżowana. – Nie waż się do mnie mówić.
- Ona.. Ona się na mnie rzuciła, Chriss… To się działo tak szybko, ja… ja… - Clifford zaczął się do mnie zbliżać, a ja z każdym jego krokiem do przodu, robiłam jeden malutki w tył. – Przepraszam cię, nie wiem co sobie…
- Co sobie myślałeś? – parsknęłam, mrugając szybko, żeby odgonić łzy. – Kiedy? Kiedy nie mogłeś się jej oprzeć bo tak nalegała, czy kiedy rżnąłeś ją bezwstydnie? I pewnie przez przypadek cały klub jest pusty właśnie w tym momencie? Jestem tak wielkim hipokrytą Michael, że aż chce mi się rzygać na samą myśl.
- Chriss, proszę… - chłopak wyciągnął rękę w moim kierunku, próbując złapać w uścisk moją dłoń, a ja ją odepchnęłam.
- Wiedziałeś co zrobił Ashton – wyszeptałam, a łzy napłynęły do moich oczu. Niekontrolowane strumyki słonej wody były napełnione całym żalem i smutkiem, jaki czułam kiedyś… I jaki czułam teraz. – Wiedziałeś, jak bardzo mnie zranił. A ty… ty robiłeś dokładnie to samo przez Bóg wie ile. Jesteście siebie kompletnie warci. Ty, Irwin, Hemmings i ten cholerny Hood.
Odwróciłam się i wyszłam z pomieszczenia tak szybko, jak tylko mogłam. Nie wiem, w którym momencie zaczęłam biec, ale tak było łatwiej. Łatwiej policzki wysychały pod wpływem wiatru, ciężki oddech pojawił się ze zmęczenia, nie z emocji. Myślałam o bólu, który pulsował w moich łydkach, zamiast skupiać się na ranie w sercu. Tej niewielkiej, która myślałam, że się zasklepiła. I tej dużej, która właśnie się pojawiła.
Mijałam ulice jedna za drugą skręcając w uliczki, których w życiu nie widziałam. Potrącałam ludzi, którzy przeklinali moją obecność i lawirowałam między autami, starając się nie wpaść pod samochód. W sumie, kto by się przejmował. W końcu zatrzymałam się i rozejrzałam po okolicy; kompletnie nie wiedziałam, gdzie byłam. Nic nie wyglądało znajomo, żaden budynek, żaden sklep. Pustka.
Podeszłam do jednej z taksówek, które udało mi się upatrzyć(nawiasem mówiąc, musiałam daleko dotrzeć. Pierwszy raz widziałam taksówki na postoju.).
- Przepraszam, wolne? – zapytałam z nadzieją chłopaka siedzącego za kierownicą. Ten zmierzył mnie chłodnym spojrzeniem i wskazał głową na tylne siedzenie, że mam wsiadać.
- Dokąd? – zapytał opryskliwym tonem, patrząc w środkowe lusterko. Zamyśliłam się chwilę.
- Na Brooklyn. Zawieź mnie na Brooklyn – po czym podałam dokładnie adres mieszkania Ashtona.
I nie wiem, czemu to zrobiłam, po prostu poczułam, że powinnam tam pojechać. Powinnam spotkać się z nim, wytłumaczyć, czemu postąpiłam wtedy tak, jak postąpiłam… Zamykanie drzwi nie było chyba dobrym pomysłem.
Chłopak pogłośnił radio, z którego popłynęły słowa piosenki, nieznanego mi zespołu, ale w jakiś sposób, poczułam się personalnie dotknięta przez słowa płynące z głośników.
When I close my eyes and try to sleep
I fall apart and find it hard to breathe
You're the reason, the only reason
Even though my dizzy head is numb
I swear my heart is never giving up
You're the reason, the only reason
Zabolało.
Kiedy w końcu dotarliśmy na miejsce, rozliczyłam się jak najszybciej z chłopakiem I szybkim krokiem weszłam do budynku, chcąc mieć to wszystko jak najprędzej za sobą.
Ale drzwi zamknęły się dla mnie. Dosłownie. Pukałam, biłam w pewnym momencie pięścią o drewno, naciskałam na klamkę z  uporem maniaka. Odpowiedziała mi cisza.
Osunęłam się na ziemię, czując się po prostu pokonana. Jakby ktoś uwziął się na mnie, chciał, żeby ten dzień zapadł mi w pamięć jako najgorszy pod słońcem.
Moja uczelnia.
Mój związek.
Ashton.
- Kochaniutka, nie siedź tak, przeziębisz się! – fuknęła nademną jedna z sąsiadek, patrząc zatroskanym wzrokiem na mnie. Spojrzałam na nią do góry żałośnie i stęknęłam tylko.
- Dzień dobry, pani Marin – bąknęłam zwracając się w stronę schodów, kiedy do głowy przyszedł mi pewien pomysł. – Pani Marin?
- Tak? – kobieta zatrzymała przekręcanie klucza, oczekując dalszej części pytania.
- Czy Ashton… To znaczy, widziała pani ostatnio pana Irwina?
- Nie kochana. Irwin wyjechał jakieś pół roku temu, od tej pory pojawia się tutaj tylko ta jego urocza siostra, wiesz, podlać jakieś kwiatki – odparła.
- Och.
- Jeśli masz jakąś ważną wiadomość to jej przekażę, stało się coś?
- Nie… Nie, dziękuję. Sama się skontaktuje z Lauren. Ale dziękuję pani – uśmiechnęłam się słabo i zaczęłam schodzić w dół klatki, zmierzając do wyjścia. Zeszłam raptem pół piętra, kiedy usiadłam na schodku i zaczęłam myśleć.
On wyjechał. Wtedy, kiedy przyszedł do Bay i mówił, że później będzie już za późno… Miał dokładnie to na myśli. Przyszedł się wtedy pożegnać, a ja… Ja nie potrafiłam nawet wyjść ze swojej skorupki dumy żeby powiedzieć mu co wtedy myślałam. Zamiast tego używałam Bay jako posłańca, albo Luke’a.
Tchórz.
Zimne schody nie sprzyjają rozmyślania na tematy, o których nie myślałam, że kiedykolwiek jeszcze pomyślę. Zimno parzyło moją skórę, przenikało kości. Taka mała, głupia i zagubiona, uświadamiająca sobie dziewczynka, że wypuściła z rąk kogoś, kto może nie był idealny, ale na swój dziwny pokraczny sposób próbował z całych sił pokazać, jak wiele dla niego znaczyłam.

Wszystkie drogi prowadzą do celu, a moje… moje prowadziły tylko i wyłącznie do porażek.

Rozdział 27

Światła klubu, takie znajome, a jednocześnie tak obce. Gorące ciała ocierające się jedno o drugie, półprzymknięte oczy, jakby w transie, uczucie zapomnienia. I ta głośna muzyka, która lepiła się do skory, pozostawiając na niej kropelki  potu.
- Dobrze się bawisz?
Skinęłam tylko głową, poruszając biodrami i odrzucając włosy z twarzy. Byłam wolna, niczym nieskrępowana. Zapomniała już, jakie to uczucie, dać ponieść się muzyce i tłumowi wokół mnie. Praca w klubie, a uczestniczenie w zabawie to dwie różne rzeczy, których nie da się połączyć.
Ręce Michaela zsunęły się na moje biodra, przysuwając bliżej siebie, tak, ze mogłam poczuć jak jego przyrodzenie reaguje na mnie. Zaśmiałam się do siebie i odwróciłam, zarzucając mu ręce na szyję i uniosłam na palcach, kradnąc mu pocałunek. Jego klatka piersiowa uniosła się, kiedy wydał z siebie zawiedziony jęk.
- Nie teraz, Mickey – uśmiechnęłam się do niego i odsunęłam, robiąc kilka kroków do tyłu, pozwalając, by tańczący tłum nas rozdzielił. Sama nie wiem kiedy wylądowałam przy barze, obok Bay, która dokładnie tak, jak kiedyś, zajęta była flirtowaniem z barmanem. Przed moimi oczami stanęła scena sprzed kilku lat, z dużo młodszą dziewczyną i innym kolesiem za kontuarem. Pokręciłam tylko głową i klepnęłam ją po ramieniu, odrzucając od siebie obraz przeszłości.
- Hej! – brunetka odwróciła się do mnie zirytowana, że przerwałam jej zabawę. – Co chcesz?
- Napić się z przyjaciółką – burknęłam siadając na wysokim krześle obok. Chłopak stracił zainteresowanie Bay i zajął się wycieraniem szklanek, obrzucając mnie co jakiś czas niezadowolonym spojrzeniem, co skwitowałam tylko wydęciem warg.
- Myślałam, że ty i Clifford świetnie się bawicie -  parsknęła dziewczyna, podnosząc stojący przed nią drink do ust. – Wydawał się być tobą zaabsorbowany.
- Jak zawsze – wzruszyłam ramionami i otworzyłam torebkę w poszukiwaniu portfela. – Czasami mam go dość.
- Ashton pewnie…
- Nie wymawiaj tego imienia – ucięłam ostro, rzucając jej ostrzegawcze spojrzenie. Bay zacisnęła usta w kreskę, niezadowolona.
- Mogłabyś przestać w końcu udawać, że on jeden był wszystkiemu winny. Znam Cię, Chrissie. Jesteś jak tsunami u wybrzeży Japonii, pozostawisz po sobie niewyobrażalne szkody – westchnęła. – Wystarczy spojrzeć na młodego Hemmingsa, ile mu zajęło otrząśnięcie się z ciebie.
- Luke to co innego – wyszeptałam, przyjmując kolorowego drinka i wypijając go dwoma dużymi łykami. – Z nim nigdy nic nie było na poważnie.
- Luke był tylko początkiem – zauważyła brunetka, okręcając się powrotem do kontuaru i przywołując ręką swojego adoratora. – Początkiem twojego końca.
- Znalazła się świetna moralizatorka – spojrzałam na nią kpiąco, kiedy Bay sięgała ręką po kołnierzyk chłopaka przysuwając go do siebie. Do końca wieczoru już żadna z nas się nie odzywała, nawet w taksówce, którą załapałyśmy cudem pod klubem. Żadna z nas nie była trzeźwa, a Michael zaginął w akcji, pewnie piany w kiblu. Nie żebym się przejmowała.
Ranek… Ranek był paskudny. Okrutna potrzeba wody obudziła moje ciało, ale głowa nie chciała oderwać się od poduszki, więc bolała, przyćmiewając moje oczy. Cholerny kac.
Wyszłam niezdarnie spod kołdry, stawiając ostrożnie stopy na zimnym parkiecie pokoju Bay i westchnęłam cicho. Czułam się jak staranowana przyczepą kempingową.
Poczłapałam do łazienki, chcąc się odświeżyć i obudzić, ale natknęłam się na zamknięte drzwi, za którymi słychać było dźwięki prysznica. Zaklęłam cicho i uderzyłam pięścią w drzwi, pospieszając przyjaciółkę.
- Szybciej, zaraz ci się zesram na środku pokoju!
Przewróciłam oczami, kiedy szum prysznica stał się głośniejszy. Nie tylko ja zmagałam się ze skutkami naszego wczorajszego wypadu.
Przeklinając pod nosem usiadłam obrażona na kanapie. Każdego dnia było tak samo, budziłyśmy się z ogromnym kacem, leczyłyśmy to, na tyle, n ile było to możliwe, a wieczorem znów ruszałyśmy na podbój miasta. Zupełnie jak za starych, dobrych czasów.
Czasami dołączał do nas Michael, raz zdarzyło nam się wyjść z Luke’em. To były miłe tygodnie, takie… odświeżające. Pozwalały zapomnieć, jak bardzo w dupie jestem z życiem. Ze studiami, z pracą, ze związkami… ze wszystkim. Zaczęłam bawić się bezmyślnie frędzelkami narzuty na kanapie, aż w końcu doczekałam się trzaśnięcia zamka w drzwiach łazienki. Bay wparowała do pomieszczenia owinięta w puchaty, niebieski ręcznik, podtrzymując go na piersiach.
- Posprzątałaś mam nadzieję to gówno, co narobiłaś? – parsknęła, lustrując mnie spojrzeniem. Wywróciłam oczami i wstałam z kanapy.
- Nie, zostawiłam ci paczkę niespodziankę pod poduszką, miłych snów – wyminęłam ją i chwile później zanurzyłam swoje obolałe ciało w wodzie, pachnącej maliną i hibiskusem.
Jakieś hektolitry płynu do mycia ciała, olejku o włosów, szamponów i kremów, byłam gotowa żeby stawić czoła całemu światu. Taka prawdziwa przebojowa dziewczyna z Nowego Jorku, jak to w tych tandetnych filmach.
- Głodna? – przyjaciółka postawiła przede mną talerz z grillowanym serem, za co obdarzyłam ją nikłym uśmiechem.
- Dobrze ciebie mieć, wiesz? – burknęłam przeżuwając powoli śniadanie.
- Wiem, głupku- zaśmiała się dziewczyna i usiadła naprzeciwko mnie, stawiając wcześniej na stole kubek z parującą kawą. – Ktoś z nas dwóch musi być mądrzejszy.
- Nie wydaje mi się żeby ta zaszczytna rola przypadała tobie – powiedziałam, niemal nie wybuchając śmiechem. – Jak ma się Rosie?
- Dość – ucięła ostro brunetka, a oczy jej pociemniały. – Nie chcę o tym mówić.
- Jak chcesz – wzruszyłam ramionami. – Powinnaś porozmawiać z psychologiem, albo z jakimś innym specjalistą na ten temat, Bay. Nie z kolesiem zza baru. Oddałaś dziecko do adopcji, na miłość boską.
- Nic nie rozumiesz, Chrissie. I nigdy nie rozumiałaś – Bay wstała z krzesła, kręcąc głową. W tym momencie zabrzmiał dzwonek do drzwi, na co podskoczyłam jak poparzona. – Otworzę.
- Jeśli to znowu Ashton…
- Tak, wiem, wiem. Nie ma cię w domu. Albo śpisz. Albo umarła ci babcia z Kalifornii i przez przypadek wczoraj wieczorem do niej wyjechałaś.
- Nie, ostatnim razem byłam w Kalifornii, tym razem poleciałam na Hawaje z Calumem… Albo z  Ryanem Goslingiem. Myślę, że to łyknie – potrząsnęłam głową zabierając resztki śniadania i uciekłam jak najszybciej do swojego pokoju.
Słyszałam, jak moja przyjaciółka otwiera drzwi i zaczyna rozmawiać spokojnie z przybyszem
- Nie… nie, przykro mi, nie ma jej – zasmucony głos Bay odbijał się od ścianek mieszkania.
- Kiedy wróci? Mówiłaś ostatnio że powinna być w okolicach piątku – żachnął się Ashton. – Z reszta Michael chwalił się jaką to świetną noc mieliście dzisiaj. Bay.
- Nie sądzę Ashton, żeby ona chciała cie kiedykolwiek widzieć… - powiedziała nieco ciszej Bay. Wychyliłam głowę bardziej zza framugi pomieszczenia, kiedy ich głosy stały się mniej wyraźne.
- Ale ja muszę z nią porozmawiać.
- Może zostaw jakiś list? Notkę? Telefon? – zawahała się Bay. – Kiedy będzie gotowa, wtedy się odezwie.
- Wtedy może być już za późno – westchnął Ashton. – Dzięki za chęci, B.
- Zawsze.
Drzwi się zamknęły, a ja przeszłam się do przedpokoju, w którym nadal stała dziewczyna.
- A tobie co? – zapytałam, podchodząc do niej.
- Masz pojęcie, jak bardzo on za tobą tęskni?
- Nie interesuje mnie to.
- Ale Chrissie… On jest tym zniszczony – wyszeptała Bay. – Gdybyś mogła go zobaczyć. To nie ten sam człowiek. Wyszedł stąd ze spuszczoną głową. Jak zbity pies.
- Nie obchodzi mnie to – odparłam zimno. – To jest nadal ten sam człowiek, Bay. Ten sam, który zniszczył nasz związek, ten sam, który bawił się mną przez ostatnie miesiące. Ten sam, przez którego moje Zycie wywróciło się do góry nogami, Ten sam, który…
- Który cię kochał, idiotko – moja przyjaciółka założyła ręce na piersi i spojrzała na mnie spode łba. – Nie nauczysz się, co?
- On tego nie zrobił, ja też nie muszę – oburzyłam się i chwyciłam płaszcz z wieszaka, naciągnęłam buty i wymaszerowałam z mieszkania, pozostawiają w nim zmieszaną przyjaciółkę.
Sprawy z Ashtonem nigdy się nie wyprostują, chociażby zaklaskał uszami, stanął na rzęsach i zaplótł warkocz między nogami.

- Pierdol się, Irwin. Naprawdę, pierdol się z każdym, tylko nie ze mną – krzyknęłam, kopiąc w krawężnik z bezsilnej złości.

__________
tweety w hashtagu poproszę :)
#TroubleFF

Rozdział 26

Kiedy moje oczy spotkały jego, wiedziałam że trafi mnie dzisiaj szlag. To po prostu czuło się w powietrzu, bez względu na to, jak cudowna pogoda panowała wokół nas. Smród jego debilizmu zalał salkę prób jak menel w autobusie.
Oparłam się o głośnik, do którego Michael podpinał swoją gitarę. Uśmiechnęłam się do niego lekko i przeczesałam palcami kolorowe włosy, mrucząc pod nosem kilka słów przeznaczonych tylko dla niego. Nie zrozumcie mnie źle, Michael nie był wcale taki zły. Kiedy jego popęd seksualny został zaspokojony, potrafił być naprawdę czarujący, troskliwy i w jakiś sposób bezpieczny. Przede wszystkim nie miał żadnych obiekcji co do faktu, że jeszcze nie tak dawno spałam dość regularnie z większością jego przyjaciół. Trochę jakby wielka biała plama padła mu na mózg, ale nie mi było tutaj narzekać. Podstawowe potrzeby w moim życiu były regularnie zaspokajane.
Luke patrzył na mnie z drugiego końca pokoju z zaciśniętymi wargami, nie odzywając się od momentu, w którym przyszłam. Nie ignorował mnie, ale świdrował wzrokiem, co chyba było jeszcze gorsze – to oceniające, ironiczne spojrzenie, pełne pogardy. Cały Luke, który nie musiał otwierać ust, żeby wyrazić swoje uczucia. Marnował się chłopak w tym zespole, powinien kurwa zostać mimem.
Ale kiedy Ashton wszedł do piwnicy… Powietrze zastygło, a czas się zatrzymał, w niedobrym tego słowa znaczeniu. Coś ukuło moje serce, żołądek ścisnął się, tak jakby miał zamiar wyskoczyć i stanąć obok, ale oczy, wbite w twarz blondyna nie zdradziły niczego. Moja twarz ani drgnęła, póki ten nie rozbił swoim irytującym głosem ciszy, którą nawet Calum uszanował. Bo przecież tylko Ashton Irwin potrafi być takim dupkiem.
- Co ona tu robi? – wyrzucił w końcu z siebie, nie do końca kierując to pytanie do kogokolwiek i wskazał głową na mnie, wykrzywiając usta w grymasie niezadowolenia. Oczywiście, że nie chciał mnie tutaj. Wystarczyło, że mijaliśmy się w kuchni, albo w korytarzu, ignorując nawzajem. To, co pięknie się zaczyna, zwykle boleśnie się kończy.
- Stoję – powiedziałam opryskliwie i pomaszerowałam do kanapy stojącej w rogu sali, a gdy usiadłam, dokończyłam – a teraz siedzę i oglądam jak mój chłopak gra na gitarze. Problem?
Ashton wciągnął ze świstem powietrze i uniósł głowę do góry, siadając przy perkusji. Zaczął coś poprawiać, uderzać pałeczkami w losowe elementy z prawdopodobnie większą siłą, niż powinien. Odwróciłam wzrok dopiero, kiedy poczułam na swoim ramieniu rękę Luke’a, który starał się mnie podnieść.
- Myślę, że powinnaś już iść – rzekł cicho, przestępując nerwowo z nogi na nogę. Calum stanął za jego plecami, kiwając szybko głową.
- Nigdzie się nie wybieram – prychnęłam niezadowolona odtrącając jego dłoń i sięgnęłam po koc w kratkę, którym przykryłam się, opatulając ciasno. Przyszłam tutaj głownie ze względu na Michaela… Drugorzędną sprawą jest fakt, że wiedziałam, jak bardzo wkurzy to Irwina. Luke westchnął cicho i ku mojemu zaskoczeniu od razu odpuścił.
- Niech robi co chce – mruknął cicho do Caluma, co ledwo dosłyszałam. Obaj wymienili zmartwione spojrzenia i zajęli swoje miejsca przy instrumentach.
Obserwowanie tego niewątpliwie… niezwykłego… zespołu było najnudniejszym przeżyciem w całym świecie. Jedyna satysfakcję sprawiał mi fakt, że Ashton nadal uderzał w swój instrument z niezamierzenie dużą siłą, wyrzucając z siebie pokłady agresji, które pewnie gdyby nie obecność perkusji, zostałyby wykorzystane na mnie. To w jakiś sposób połechtało moje ego, świadomość, jak bardzo go denerwuję.

How did we end up talking in the first place?

Wystukiwałam palcami rytm o skórzane oparcie kanapy, nie wsłuchując sie specjalnie w słowa, towarzyszące całkiem wpadającej w ucho melodii. Zawsze wiedziałam, że Luke miał w sobie coś, co przyciągało wzrok, a głos, o lekkiej chrypce niemal magnetyzował. Chyba dlatego niezbyt słuchałam wyśpiewywanych wersetów.
Now we're walking back to your place
You're telling me how you thought that song
About living like a prayer

Wzdrygnęłam się, kiedy refren piosenki poleciał jeszcze raz I w niedowierzaniu spojrzałam na Ashtona. Piosenka była o nas i tylko nasza dwójka zdawała sobie z tego sprawę. Utkwiłam w nim wzrok, licząc na jakąkolwiek reakcję. Chciałam mu pokazać, że wiem. Wiem, nie rozumiem. I jak bardzo go nienawidzę. Za to, że to napisał i jeszcze bardziej za to, że pozwolił im to śpiewać.

I'm pretty sure that we're halfway there
But when I wake up next to you I wonder how
How did we end up here?

Gdy w końcu pochwycił moje spojrzenie, uderzył pałeczką z takim impetem, aż przełamała się na pół. Ashton cisnął zniszczonym kijkiem przed siebie zdenerwowany i wstał gwałtownie, kopiąc w stołek. Powietrze w pokoju znów zastygło, kiedy wszyscy, w mniejszym lub większym zdziwieniu, spojrzeliśmy na niego pytająco.
- Co się gapicie? – krzyknął, aż jego policzki poczerwieniały. – To wina tej głupiej suki!
- Której? – zapytałam niewinnie podnosząc się do góry i opierając na łokciach. – Tej brunetki, rudej, czy blondynki z baru? Od której nabawiłeś się rzeżączki?
            Calum wciągnął ze świstem powietrze. – Chrissie…
Uciszyłam go ręką, po czym cała podniosłam się do pozycji siedzącej, piorunując Ashtona wzrokiem.
- Jesteś zwyczajnie żałosna, Weild – Ashton wypuścił powietrze z płuc, starając się uspokoić, ale nie miałam zamiaru mu na to pozwolić. – Myślisz, że jesteś taka mądra, świetna i niezależna, tylko ze sama siebie okłamujesz. Bez swoich zabaweczek w postaci penisów nic nie znaczysz.
- Sam nią byłeś, kotku – wstałam na równe nogi i zaczęłam powoli iść w jego kierunku.
- Nie – zaśmiał się, ocierając pot ze skroni. – Ja miałem tego pecha, że cię kochałem.
- Czas przeszły – zwróciłam uwagę, stając niecałe dwa kroki przed nim, wystarczająco blisko, by naruszyć jego poczucie przestrzeni osobistej, a jednocześnie dostatecznie daleko, by zdołać uciec w razie ewentualnego ciosu. Przełknęłam ślinę, kątem oka obserwując Michaela, który z kolei nie ruszył się z miejsca.
- A co myślałaś? Że będę na ciebie czekał, kiedy ty będzie zabawiała się z innymi? – znowu w moich uszach rozbrzmiał ironiczny śmiech Irwina. – Możesz grać w swoje gierki, Chrissie. Ale nie ze mną. Ja z tym skończyłem.
- To dlaczego tak bardzo irytuje cię moja obecność na waszej próbie? – zapytałam cicho, nie do końca będąc pewną, jak poprowadzić dalej tę rozmowę. Naszą pierwszą normalną w miarę rozmowę od dawna.
- Bo nie przyszłaś tutaj dla Michaela. Szkoda mi chłopaka – odparł wypranym z emocji głosem. – Wiesz, solidarność penisów i te inne takie.
- Od twojego penisa łatwiej nabawić się choroby wenerycznej, niż sprawiedliwości.
- To moment, w którym mówię, że nic do ciebie nie mam, nawet szacunku?
- To zabawne, jaki nagle zrobiłeś się wyszczekany – prychnęłam zakładając ręce na piersi. Michael stanął za mną, kładąc ręce na talii. – Że aż musiałeś napisać piosenkę o tym, co czujesz do mnie, zamiast mi o tym powiedzieć.
- Nie ma tutaj nic do opowiadania – policzki Ashtona gwałtownie poczerwieniały. – A piosenka nie jest skończona. Ma raczej dość tragiczne zakończenie, o tym, jak bohaterka wyskakuje przez okno w piwnicy i żre glebę, bo tylko tyle jest tak naprawdę warta.
- Pierdol się, Ash.
- Pierdol Mike’a, Chrissie.
- Odpuść, Ashton, to już nie twój problem – powiedział twardym głosem Mike, przesuwając mnie do tyłu, za siebie, za co podziękowałam mu przelotnym pocałunkiem w policzek. – Zostaw ją.
- Dziwi mnie, Michael, że nie brzydzisz się tak rozepchanej dziwki – parsknął Ashton i zaczął iść w kierunku drzwi.
- Przynajmniej znam swoją wartość! – krzyknęłam, zaciskając pięści. Miałam ochotę rzucić się na niego, wydrapać oczy,
- Ile bierzesz za noc? Sto? Dwieście? Ile zapłaciłaś Cliffordowi żeby udawał że jesteście razem? A może twoja stawka to ilość centymetrów w gardle… - prychnął.
- DOŚĆ! – Calum zatkał uszy i wmaszerował w przestrzeń między naszą trójką. Szczerze mówiąc zupełnie zapomniałam o jego i Luke’a obecności. – Czy wy macie pojęcie, jak komiczni jesteście w tym idiotyzmie?!
- Zamknij się, Hood – warknął Ashton, sięgając ręką do klamki.
- Nie, to ty się zamknij – parsknął, zwracając twarz ku mnie. – Dorośnijcie, kurwa.
- Nie wtrącaj się – wyszłam zza Michaela i wycelowałam palcem w Ashtona. – Ten człowiek zniszczył mnie i moje życie, mam święte kurwa prawo mieć do niego pretensje.
- PRETENSJE? PRAWO? CZY TY SIEBIE SŁYSZYSZ, WEILD?! – podniesiony głos Irwina rozniósł  się echem po salce, aż wszyscy wzdrygnęliśmy. Odepchnął się zdenerwowany do drzwi i kilkoma susami znalazł przy mnie, ściskając palcami ramiona i potrząsając. – Jesteś ślepa, głupia czy obłąkana?
- Zraniona – splunęłam mu w twarz i korzystając z chwili jego dezorientacji, odepchnęłam go, sama biegnąc w kierunku wyjścia. Nie oglądałam się za  siebie, po prostu biegłam, uciekając od niego, od złości, od emocji, od odpowiedzialności. Huk, który rozległ się za mną zwiastował tylko jedno – Michael i Calum starali się zatrzymać Ashtona, ale im to nie wyszło, dlatego niezbyt zdziwiło mnie, kiedy silna ręka szarpnęła moje ramię, aż upadłam na plecy.
- Nie skończyłem z tobą – warknął Ashton, stając nade mną i uniemożliwiając dalszą ucieczkę.
- Nie mam ci nic więcej do powiedzenia, Irwin. Wypchaj się.
- Dorośnij, Chrissie. Bo póki co mandarynki są mądrzejsze od ciebie i bardziej obeznane jeśli chodzi o związki.
- Zejdź ze mnie – parsknęłam, kiedy jego twarz niebezpiecznie przybliżyła się do mojej.
- Więc wyjdź z mojej głowy, głupia suko – mruknął mi do ucha, muskając lekko językiem jego płatek. Moje ciało mimowolnie przeszły dreszcze.
- Ja już dawno z niej wyszłam, ba uciekłam kiedy tylko zobaczyłam co naprawdę się w tobie kryje Irwin. Złaź ze mnie.
Nagle ucisk na mnie zelżał, aż zniknął całkowicie. Byłam zbyt zdezorientowana, by rozejrzeć się kto mnie uwolnił, postanowiłam nie tracić czasu i podnieść się i jak najszybciej odejść, póki piekło nie rozpoczęło się na nowo.
Przemierzając szybkim krokiem ulice Nowego Jorku dotarło do mnie, że Ashton miał w pewnym sensie rację. Byłam nikim, bez swoich zabawek. Gra, którą prowadziłam z nimi nigdy nie była fair, a liczyły się tylko i wyłącznie moje korzyści. To w pewnym sensie było piękne, z drugiej straszne, jak bardzo potrafiłam uzależnić od siebie innych. Na przykład takiego Michaela, który był po prostu… Michaelem. Uzależnienie, w które inni wierzyli że było czymś więcej niż potrzebą bliskości.
Cielesność, która nie stanowiła ograniczeń.
Związki toksyczne, nie dające nic poza spełnieniem seksualnym.
Upośledzenie emocjonalne?
Nie wiem, czy związek z Ashtonem i gama uczuć którą siebie darzyliśmy była tylko iluzją i obłudą, czy po prostu czymś dla nas obojga tak nieznanym, że aż przerażającym.  

But you don't and you won't as you kiss me

Tym razem pakowanie moich rzeczy nie zajęło tak długo jak ostatnio. Może dlatego, że zasadniczo niewiele ze sobą zabrałam, gdy wracałam. Zwykła torba z ciuchami, do tego kilka bibelotów, którymi wypchałam swoją podręczną torebkę.
Tylko to zdjęcie w ramce, schowane głęboko do szuflady, na którym znajdowały się nasze roześmiane twarze, zaciążyło mi przez moment w ręce. Zagryzając wargę delikatnie otworzyłam tylną klapkę i wyjęłam fotografię, patrząc na nią w zamyśleniu.
Jak bardzo ludzie się zmieniają, jak wiele uczuć można żywić do jednej osoby. Dobrych i złych. I za to go nienawidziłam.
Sięgnęłam po długopis i zapisałam szybko linijkę tekstu piosenki, którą dzisiaj wykonali przy mnie na próbie, sadząc, że może być adekwatna do sytuacji, w której się oboje znaleźliśmy. Razem z kluczami i ostatnim czynszem pozostawiłam ją na stoliku w salonie, po czym wyszłam, nigdy nie oglądając się za siebie.


How did we end up here, Ash?

__________

epilog niedługo.